Moja droga w góry
Zaczęłam chodzić w góry sama, bo nie miałam z kim.
Na początku mnie to bolało, wydawało się smutne, teraz się cieszę. Teraz chodzę sama, bo naprawdę to lubię, bo często tak właśnie wolę. Bo znajomi nie zawsze mogą lub nie chodzą tak, jak ja bym chciała, a faceci, wiadomo – raz są, raz ich nie ma. Przestałam więc uzależniać swoje wyjścia od tych wszystkich osób, czekać, aż ktoś mnie w góry zabierze. Odważyłam się, postawiłam pierwszy krok, choć nie było łatwo, a potem szłam coraz dalej i dalej, aż sama zaczęłam chodzić w Himalajach.
Nie umiem jednak powiedzieć, kiedy się to wszystko zaczęło, kiedy pokochałam góry. Gdy miałam kilka miesięcy moi rodzice ze mną i z moim małym rodzeństwem z Warszawy przeprowadzili się do Kotliny Kłodzkiej, do niewielkiej wioski otoczonej górami, Sudetami, nie wysokimi, ale zawsze. Czy to rzeczywiście miało wpływ na moją miłość do gór? Moja siostra na przykład woli morze, a ja morza nie znoszę. Nie wyssałam pasji do chodzenia po górach z mlekiem matki, nikt mnie od najmłodszych lat w góry nie zabierał. Rodzice pierwszy raz weszli na Śnieżnik po dwudziestu latach mieszkania u jego podnóża. Ja nie pamiętam, kiedy pierwszy raz na Śnieżnik weszłam, chyba z wycieczką szkolną, jakoś w liceum i nie wydaje mi się, żebym się wtedy zakochała. A teraz, prawie dwadzieścia lat później, wchodzę na tę górę za każdym razem, gdy odwiedzam rodziców. Dla przyjemności, treningowo, bo czuję, że muszę i nie jestem w stanie zliczyć, ile już razy na jego szczycie byłam. I w duchu dziękuję rodzicom, że zdecydowali się wyprowadzić z Warszawy, przenieść się w góry, wybudować tu dom i dać nam szansę poczuć, jak to jest żyć na łonie natury.
Zanim pierwszy raz wybrałam się w Himalaje, przeszłam Sudety, Karkonosze, Tatry, a potem Andy. Ale wtedy nie chodziłam jeszcze sama, zawsze w góry chodziłam z kimś; znajomymi, siostrą, bratem, partnerem. W Andach też byłam z ówczesnym chłopakiem. W Andach w Kolumbii, w Ekwadorze, w Peru, a potem w Boliwii. W Boliwii właśnie, bez żadnego przygotowania i wiedzy o używaniu raków i czekana, weszliśmy na nasz pierwszy 6-tysięcznik. Nie sami, z przewodnikami. Nie było łatwo, ale było cudownie. Klęłam na czym świat stoi, bałam się, że zginę, ale weszłam i nigdy tego nie zapomnę.
Na jeden 6-tysięcznik wejść nam się nie udało, to było z kolei w Ekwadorze i tego też nigdy nie zapomnę. Atak szczytowy, choć to wielkie słowo, zaczęliśmy chwilę po północy, wiatr wiał tak mocno, że zwalał z nóg, dosłownie, bo tak jest, gdy waży się ledwie 50 kilogramów i nic nie niesie w plecaku. Wtedy właśnie przypomniało mi się, że jak byłam mała i miałam sporą niedowagę, to znajomy rodziców, którego wyjątkowo nie lubiłam, straszył mnie, że jak mocniej zawieje, to odlecę. Nie lubiłam go zresztą z wielu innych powodów. Jednak na tej górze jego słowa stały się bardzo prawdopodobne. Było to też dokładnie rok po tragedii na Broad Peaku, którą żyła cała Polska, ja też, przyznam się, nią żyłam. Wtedy Tomkowi Kowalskiemu raki spadały z butów i mi też spadały na tej górze.
Potem chłopak zniknął, zostało serce złamane, i tylko miłość do gór niezachwiana. I jeszcze wiele razy góry miały mi pomóc w najtrudniejszych momentach. Po kolejnych rozstaniach, zawodach miłosnych, gdy próbowałam się od kogoś uwolnić, uciec. Jechałam w góry, wyłączałam telefon. Starałam się nie myśleć, nie pamiętać, nie dać się z powrotem uwięzić, uwieść, stracić głowę i samodzielność.
Jednak moja droga w Himalaje była długa i kręta. Od lat miałam takie marzenie, żeby wybrać się w Himalaje, ale wydawało mi się to zbyt nieosiągalne, odległe, wręcz szalone. Ostatecznie trafiłam tam jakby przypadkiem, choć ponoć w życiu nic nie dzieje się przypadkowo. To było dwa lata temu, a ja miałam pakować się w zupełnie inną podróż. W ostatniej chwili tamte plany nie wypaliły, a ja zostałam z odłożonymi pieniędzmi i bez mieszkania, bo w związku z oszczędnościami i przyszłymi planami, przestałam wynajmować mieszkanie i zaczęłam kątem pomieszkiwać u znajomych. I wtedy pomyślałam sobie, skoro mam kasę, czas i żadnych zobowiązań, czemu by nie pojechać wreszcie w Himalaje. I tak pojechałam. Sama. Pierwszy trekking zrobiłam co prawda z przewodnikiem, bo wymagający, długi, przez trzy przełęcze na wysokości około 5500 m n.p.m. i dojście do bazy pod Everestem. Wtedy też dostałam choroby wysokościowej, z objawami obrzęku mózgu i płuc musiałam zostać ewakuowana helikopterem do szpitala w Katmandu. Na szlak wróciłam już po trzech dniach, bo się uparłam, że muszę wrócić w góry. Wtedy też zrozumiałam, że wolę iść sama, bez przewodnika, który do tej choroby doprowadził. Gdy kończyliśmy trekking skręciłam jeszcze kostkę, a on kazał mi iść o własnych siłach kilka kilometrów do jedynego w okolicy szpitala.
Po półtora tygodnia dochodzenia do siebie poszłam na kolejny trekking, w innym regionie Nepalu, już sama. Z tego wyjazdu powstał mój pierwszy fotoreportaż, pisałam artykuły, pokazywałam na wystawach zdjęcia. Po roku wróciłam w Himalaje. Wróciłam, żeby zrobić fotoreportaż o Evereście, o wspinaczach, o Szerpach, o tym, co dzieje się pod najwyższą górą świata, o everestowskiej gorączce. I to było dla mnie kolejne przekraczanie granic. Sama na taki pomysł wpadłam, sama zebrałam na ten cel pieniądze, a potem prawie dwa miesiące mieszkałam w namiocie na lodowcu na wysokości 5364 m n.p.m. I dałam radę. Dałam, choć o coś takiego siebie nie podejrzewałam. Po zakończeniu projektu, gdy skończył się sezon pod Everestem, znów sama ruszyłam w Himalaje, żeby odpocząć od tego zgiełku, poukładać sobie wszystko w głowie, poradzić ze wszystkim, co tam widziałam, co mnie tam spotkało. Góry znów miały pomóc, znów miały przywrócić mi równowagę.
Nigdzie też nie czuję się tak silna, odważna i pewna siebie, jak w górach. Nigdzie nie jest mi tak dobrze.
W górach nie przejmuję się swoim wyglądem. Nie przeszkadzają mi brudne ubrania, brudne buty. Nawet lubię, gdy nie świecą czystością, nowością, gdy widać na nich przebyte kilometry i trudne warunki. Nie przejmuję się potarganymi włosami, wypiekami na twarzy, wiecznie podkrążonymi oczami, spierzchniętymi ustami. W górach się nie maluję. Czuję się dobrze we własnej skórze. Nie przeszkadzają mi zmarszczki, mimo że normalnie paraliżuje mnie strach przed starością, mijającymi latami, nad czym nie mam żadnej kontroli. Ale nie w górach. W górach akceptuję to, jak wyglądam, przestaję liczyć lata. W górach czas się dla mnie zatrzymuje.
Żeby jednak była jasność, żeby nikt nie odniósł mylnego wrażenia. Nie jestem herosem ani himalaistką. Moim zdaniem mieszczę się gdzieś pośrodku skali – między profesjonalistą a niedzielnym turystą. Nie chodzę wyczynowo po górach, nie mam sportowych osiągnięć, nie biję rekordów prędkości ani wysokości. Chodzę dla siebie, bo lubię i chodzę tak, jak lubię. W górach odnajduję spokój, a ponieważ z natury jestem osobą nerwową, nie ma dla mnie nic ważniejszego niż te chwile wytchnienia. I zmęczyć też się lubię, zdrowo, fizycznie, bo to też pomaga na nerwy.
Jednak wiele lęków muszę jeszcze pokonać. Nie wyobrażam sobie chodzić w nocy po lesie, albo spać w lesie w namiocie, sama. Blokuje mnie przed kolejnymi wędrówkami, przed moimi górskimi marzeniami. Może i z tym sobie pewnego dnia poradzę, skoro już tak daleko zaszłam, to może i to się uda i wtedy pójdę jeszcze dalej.