2020 – rok pandemii, rok gór i książki
Rok wzlotów i upadków. Rok, który mógłby się nie wydarzyć, a jednak musiał.
Z jednej strony chciałabym, żeby tego roku nie było. Tyle było w nim złego, tyle lęków, niepewności i fatalnego nastroju. Z drugiej strony to przecież w tym roku napisałam książkę i ta książka odnosi teraz duży sukces. I gór w tym roku było więcej niż w jakimkolwiek innym i dobrych, wspierających mnie ludzi. Ten rok musiał się wydarzyć, bo z nim przyszło też dużo dobrego. Może więc na tym powinnam się skupić i zmienić kolejność – to był rok książki, rok gór i pandemii.
Wiele się przez tę pandemię nie udało, ale też wiele się dzięki niej udało.
Rok gór
W czerwcu 2020 roku miałam lecieć do Pakistanu, po Himalajach miałam zobaczyć Karakorum. Miała być baza pod K2, bazy pod Broad Peakiem i Gasherbrumami, może nawet mój pierwszy siedmiotysięcznik. Łącznie ze trzy miesiące w Pakistanie. Przyszedł Covid, plany się posypały. Nie radzę sobie ze zmianami planów, a tu niespodziewanie przychodzi ulga. Nie byłam na ten wyjazd gotowa, poprzedniego jeszcze nie zamknęłam, książkę miałam oddać pod koniec maja, a potem przecież cały proces wydawniczy, promocja. Na samą myśl o tym wyjeździe, kolejnym projekcie, czułam stres zamiast radości. Pandemia wyręczyła mnie w trudnej decyzji, pozwoliła w spokoju zająć się książką, dokończyć ją tak , jak chciałam. W Karakorum jeszcze pojadę. Już na spokojnie.
Dzięki pandemii był to rok gór polskich i bardzo się z tego cieszę, bo byłam w miejscach, których nie planowałam odwiedzać. Zamiast Karakorum były Beskidy. Po oddaniu książki i zakończeniu prac redakcyjnych na sierpień szukałam ciekawego wyzwania w kraju i nie wiem jak, ale przyszedł pomysł na przejście najdłuższego szlaku gór polskich, na trekking długodystansowy – 500 km i 21 500 m podejść Głównego Szlaku Beskidzkiego. Do tej pory mój najdłuższy trekking to ok. 250 km i 1000 m podejść w Himalajach i mogłoby się wydawać, że on był trudniejszy, ale nie, trudniejsze okazało się przejście GSB. Dlaczego? O tym w poście:
https://www.magdalassota.com/glowny-szlak-beskidzki-spodziewaj-sie-niespodziewanego/
Dzięki pandemii poznałam Beskid Śląski, Beskid Żywiecki i Makowski, Gorce, Beskid Sądecki, Beskid Niski, a na koniec były jeszcze Bieszczady, w Bieszczadach akurat raz wcześniej byłam, ale teraz było inaczej, teraz były ostatnim odcinkiem GSB, ważnym podsumowaniem. W tym roku byłam też dwa razy w Tatrach, trzy razy w Karkonoszach, pierwszy raz byłam na Ślęży, w Górach Kamiennych, i po latach wróciłam w Góry Stołowe. W Masywie Śnieżnika i w Górach Bystrzyckich byłam tyle razy, że nie zliczę, ale tym razem odkrywałam nowe miejsca, wybierałam nowe szlaki. Zaczęłam też nieśmiało biegać po górach, raz nawet, co prawda niezbyt szybko, przebiegłam 35 km i może właśnie to będę robić dalej.
Brakowało mi dalekich podróży, ale świetnie bawiłam się podczas tych krótszych. Te dłuższe odkładam na później.
Rok lęków
W górach odnajdywałam spokój. Gdy z gór wracałam, pojawiał się strach.
Góry to moja bańka, w której czas nie płynie, nic poza nią nie istnieje, o nic nie muszę się martwić, głównie o to, co będzie dalej. O to martwię się zawsze, a teraz przecież wszyscy się o to martwimy. Pandemia pogłębiła codzienne lęki, problemy, uwydatniła to, czego najbardziej brakuje, ale też pokazała, o co trzeba dbać jeszcze bardziej.
Dzięki pandemii zniknęli ludzie, którzy nie byli dla mnie dobrzy, a pojawili się tacy, którzy wspierali i pomagali. Którzy przeżywali podobnie, czuli podobnie i z nimi te lęki można było dzielić, albo można było o nich wspólnie na chwilę zapomnieć.
Rok książki
To był rok książki, więc jak mogło go nie być.
Na książkę miałam jednak inny plan, ten plan też nie wypalił.
W lutym wynajęłam mieszkanie we Wrocławiu. Po około dwóch latach tułaczki, długich wyjazdów, projektów w Himalajach, potem prelekcji i wystaw w różnych częściach polski, pomieszkiwania w hotelach lub u znajomych, krótszych lub dłuższych powrotach do domu, wreszcie miałam mieć swoje miejsce i właśnie w nim miałam w spokoju napisać książkę. Luty był dla mnie świetnym miesiącem, jak dziecko cieszyłam się z wynajętego mieszkania i codziennie powtarzałam sobie i innym, jak świetnie mieć wreszcie swoje miejsce, a w nim rozpakowane i ułożone w szafach rzeczy. Jak dobrze jest się budzić i chodzić spać w tym samym łóżku. Że w podróżach to właśnie jest najważniejsze – żeby mieć dokąd wracać. Niestety, w marcu wyprowadziłam się z tego mieszkania.
Od połowy marca do połowy czerwca byłam w Kotlinie Kłodzkiej, w moim domu rodzinnym. To było kilka dobrych miesięcy. Gdy inni byli zamknięci w swoich mieszkaniach w miastach, ja byłam w górach.
Wstawałam wcześnie rano i na tarasie ćwiczyłam jogę, potem na boso z kubkiem kawy spacerowałam po łące za domem albo po prostu siadałam na huśtawce i patrzyłam na góry. Na zachodzie na Góry Bystrzyckie, na wschodzie na Masyw Śnieżnika. I pisałam. Albo w domu, albo na dworze. W przerwach chodziłam w góry. Biegać lub spacerować. I byłam z rodziną. Mimo chaosu na świecie czułam się w miarę bezpiecznie.
Choć miało być zupełnie inaczej, to właśnie w moim ulubionym miejscu na ziemi napisałam książkę. Pisałam ją w spokoju, bo nikt mi tu nie mógł przeszkadzać. Pisałam odcięta od świata i bardzo często odcięta od internetu, co w pisaniu zdecydowanie pomaga.
Zawsze bardzo to doceniałam, ale teraz doceniłam jeszcze bardziej. Ten dom rodzinny, to że mam swoje miejsce na ziemi, do którego zawsze mogę wracać.
Jakie plany na kolejny rok? Nie mam pojęcia.
Pora zmierzyć się z największym dla mnie wyzwaniem i zrobić na przekór, czyli może by tak rzucić wszystko i znaleźć pracę na etacie, znaleźć stabilizację, zapuścić korzenie. Nie wiem, czy to się uda, bo gdy tylko o tym pomyślę, pojawia się niepokój i zaczynam planować półroczną podróż po Stanach. Nie wiem, co będzie dalej. I zamiast się cieszyć, raczej się boję. To takie moje.
W kolejnym poście opowiem wszystko o książce. Stay tuned.