Trekking właściwy
Wystarczy już tych sensacji, chorób, ewakuacji, lotów helikopterami. Pora na to, po co tu przyjechałam. Pora pochodzić po górach i zrobić trochę zdjęć. Jednak najpierw jak najszybciej trzeba zejść w dół.
Dughla, 4600 m n.p.m.
Helikopter wysadza nas w wiosce Dughla, dokładnie na szlaku do Base Campu pod Everestem, około jednego do dwóch dni trekkingu od bazy. Jesteśmy wyżej niż mogliśmy sobie wymarzyć, biorąc oczywiście pod uwagę zaistniałe okoliczności oraz stracone na szpital i powrót w góry dni. Ale w związku z tym to właśnie to miejsce pozostanie dla mnie najpiękniejszym i będę miała do niego wielki sentyment. Tutaj też zrobię moje ulubione zdjęcie z całej wyprawy.
Z jednej więc strony radość jest wielka, z drugiej jednak pojawia się spory niepokój. Bo niby czuję się świetnie, niby nadal powinnam być zaaklimatyzowana, jednak to dość szybki przeskok wysokości, z 2800 m w Lukli na 4600 m tutaj. Nie pora ryzykować, bo ani lekarze nie dali mi wyraźnej zgody na powrót w góry, ani nie poinformowałam o swych zamiarach ubezpieczyciela.
Zanim więc uda nam się opracować plan na kolejne dni, szybko ewakuujemy się z Dughli. Przed nami około dwie godziny pięknego trekkingu, a raczej spaceru, do Dingboche na wysokości 4360 m n.p.m. Lekko się idzie, niespiesznie, a przed nami cały czas najpiękniejsza (nie tylko dla mnie) góra Himalajów – Ama Dablam. I prawie dnia już nie będzie,
żebyśmy jej nie widzieli. W Dingboche mamy też spotkać się z Jite, który tych kilka dni spędził w górach, czekając na znak od nas.
Zmodyfikowany plan trekkingu
Wieczorem wreszcie udaje nam się przysiąść i opracować plan na kolejne dni. A dni zostało nam 11 i ten czas musimy mądrze wykorzystać. Z planu wypada więc jedna z trzech przełęczy, Cho La Pass (5420 m n.p.m.). Aż tak bardzo mnie to nie martwi, bo czas pozwoli na najwyższą z nich, Kongma La Pass, na nie byle jakiej wysokości, bo 5535 m n.p.m. Będziemy ją zdobywać jednak z innej strony niż planowaliśmy, co będzie wiązać się z dużo dłuższym i cięższym podejściem. Do tego w planach pozostaje Everest Base Camp (5364 m n.p.m.) oraz góra Kala Pattar (5643 m n.p.m.), z której rozciąga się bardzo znany widok na Mt. Everest. Taki plan jestem w stanie zaakceptować. I to dopiero teraz wszystko się zacznie. Zacznie się prawdziwe zimno, ogromne zmęczenie, trudności ze spaniem na wysokości, niemycie, a nawet niezdejmowanie ubrań przez dobrych kilka dni. Czyli to na co pisałam się od początku. Jest dzień dziesiąty, zaczynamy.
Kongma La Pass, 5535 m n.p.m.
Jednak jeszcze zanim zmierzymy się z przełęczą z Dingboche musimy dostać się do wioski Chukung (4730 m n.p.m.), skąd następnego dnia rano wyjdziemy w górę. Wstajemy z samego rana, ale wcale się nie spieszymy, dzień ma być łatwy, kilka godzin trekkingu i jakieś 400 metrów przewyższenia.
Ja czuję się świetnie, widoki zapierają dech, po lewej stronie Lhotse, po prawej Ama Dablam. Jest najpiękniej na świecie. Do celu docieramy już przed południem, mamy więc cały dzień na odpoczynek, szwendanie się po okolicy, robienie zdjęć, rozmowy z porterami. Powoli psychicznie nastawiamy się na kolejny dzień. Czuję, że jestem gotowa.
Wieczorem zaczyna padać śnieg. Jest koniec marca i w Himalaje wraca zima. Temperatura spada grubo poniżej zera, w pokojach wcale nie jest lepiej. Nie wiadomo też, czy jutro szlak będzie widoczny i czy uda nam się pokonać przełęcz.
Wstajemy z samego rana, jeszcze przed wschodem słońca. Z czołówkami ruszamy na szlak. Świeży śnieg skrzypi pod nogami, pokonujemy zamarznięte potoki, drogi nie widać, ale po to mam właśnie przewodnika. Jest pioruńsko zimno, a my jesteśmy zupełnie sami. Jednocześnie jest pięknie i strasznie.
Nie pamiętam już ile godzin zajmuje nam wejście na przełęcz. Wiele. Droga wydaje się nie kończyć i nie dawać nadziei. Idziemy powoli, noga za nogą, ciągle pod górę. Znów pojawia się ból głowy i wyczerpanie. Ale dla tych widoków, dla tej satysfakcji, warto.
Dokładnie szóstego dnia od akcji ratunkowej z powodu ciężkiej choroby wysokościowej i przetransportowania mnie do szpitala zdobywam Kongma La Pass na wysokości 5535 m n.p.m.
Na przełęczy robimy jedynie kilka pamiątkowych zdjęć i już schodzimy w dół. Znów nie jest lekko, jednak czuję się znośnie, nie czuję wyraźnych objawów choroby. Staram się dużo pić, jeść i dbać o siebie. Jeszcze tylko na koniec przejście lodowca Khumbu koszmarnie mnie męczy, jęczę jak dziecko, że mam dość, że iść mi się nie chce, że nie dam rady. Choć zostawać tutaj też nie chcę, pogoda się psuje, zaczyna padać i ten lodowiec mnie przeraża.
Gdy wreszcie docieramy do teahousu, od razu zabieram się za picie wody i jedzenie zupy czosnkowej. Żeby tylko nie zachorować. Stosuję znaną rutynę i ograniczam ruchy do minimum, im mniej będę się ruszać, tym mniej będzie boleć. Więc pracuje tylko prawa ręka, podnosząca butelkę z wodą lub łyżkę z zupą do ust.
Ja w końcu dochodzę do siebie. Teraz wiem, że się udało, że nic mi nie będzie, odeśpię i jutro będę mogła iść dalej.
Miejscowi też chorują
Tylko Jite nigdzie iść nie jest w stanie. Wymioty, ból i zawroty głowy. Znam to. Góry dla nikogo nie mają litości. Ciężko mi w to uwierzyć, ale to prawda, choroba wysokościowa dopadła i jego. Wszelkie próby podawania jedzenia czy leków kończą się wymiotami. Nic nie pomaga. A Jite nie ma specjalnego ubezpieczenia, w ogóle nie ma ubezpieczenia, bo w Nepalu coś takiego nie funkcjonuje. Na szczęście ma nas, a my w razie potrzeby złożymy się na helikopter dla niego. W hotelu jest też na szczęście lekarz i tlen jest, więc postanawiamy poczekać do jutra. Dambar kontroluje sytuację też w nocy. Następnego dnia jest nieco lepiej, ale Jite nie pójdzie już z nami dalej. Ponieważ jest jednak w stanie chodzić, sam zejdzie niżej, gdzie mu się poprawi. Upiera się, że da radę, że nie potrzebuje pomocy, choć mi serce się kraje, że tak chorują miejscowi, że zamiast helikopterem na własnych nogach muszą się ratować.