Długa droga na szczyt – krótka do choroby wysokościowej
W Himalajach obowiązuje kilka przykazań. Idź wolno. Pij wodę. Jedz zupę czosnkową. W ogóle jedz dużo, natomiast zdecydowanie nie myśl za dużo. Od myślenia się choruje. Codziennie jak mantrę tych kilka przykazań powtarzają Dambar (przewodnik) i Jite (porter). Jak więc doszło do tego, że wszyscy złamaliśmy pierwsze i najważniejsze przykazanie – odpocznij jeden dzień w Namche Bazar. Bo każdy, bez wyjątku, w Namche spędza jeden dzień. Dla aklimatyzacji rzecz jasna. My jednak to przykazanie łamiemy i po spędzeniu nocy w Namche idziemy dalej. A dalej będzie już tylko gorzej.
Kierujemy się na zachód ku przełęczy Renjo La przez wioski Thame i Lumde. Za Namche wszystko się zmienia. Wreszcie jesteśmy naprawdę blisko gór, wreszcie jesteśmy sami. Ale jednocześnie robi się zimniej, trudniej, jakby straszniej. Ja natomiast robię się coraz słabsza i Jite niesie już nie tylko swój plecak, będzie też wracał po mój. Okropnie mi z tym niezręcznie, ale już się nie upieram, bo zaczynam powłóczyć nogami. Tak właśnie kończy się 6-godzinny trekking z Namche do Thame (3800 m n.p.m.). Do tego pojawiają się zawroty głowy i uciążliwy ból żołądka. Do Thame docieram mocno umęczona, a jeszcze mocniej zdziwiona, że w Himalajach zrobiło się nagle ciężko i w niczym nie przypomina to tych pierwszych chwil na szlaku. Tego dnia nie robię ani jednego zdjęcia. Ruchy ograniczam do minimum, a wyjmowanie aparatu, który z godziny na godzinę wydaje się ważyć coraz więcej, w ogóle nie wchodzi w grę. Ale to właśnie teraz trekking zaczyna wyglądać tak, jak to sobie wymarzyłam. Jesteśmy zupełnie sami, idziemy wąskim szlakiem, mijamy zupełnie puste wioski, a ośnieżone góry są już na wyciągnięcie ręki. Rzeka turystów zgodnie z przewidywaniami ruszyła szlakiem, który prowadzi bezpośrednio do Base Campu pod Everestem. Więc mimo dolegliwości jestem szczęśliwa, że mam te Himalaje tylko dla siebie i może jeszcze kilku innych, nieprzypadkowych osób.
Kolejny dzień znoszę nieco lepiej, z Thame (3800 m np.m.) do Lumde (4370 m n.p.m.) idziemy około 5 godzin. Tempo mamy wolne, ale nigdzie się dziś nie spieszymy. Dzisiaj podziwiam widoki, zmuszam się do zrobienia kilku zdjęć, choć nadal ruchy staram się ograniczać do minimum. Ból głowy dokucza, żołądek pobolewa, w ruch idzie aspiryna i zupa czosnkowa. Ale nie jest najgorzej, jakoś daję radę i docieram do Lumde. Tam już tylko odpoczynek i grzanie się przy kozie, w której standardowo płonie jakowa kupa. Jakowe placki świetnie się palą, wcale nie wydzielają nieprzyjemnego zapachu i w okolicy tego towaru jest pod dostatkiem.
Spać idziemy jak zwykle wcześnie, bo jutro wielki dzień, pierwsza przełęcz na naszej drodze. Renjo La Pass na wysokości 5360 m n.p.m. I właśnie tej nocy przed wyjściem na przełęcz zaczynam chorować, zaczyna się od wymiotów i charakterystycznego bólu głowy (ból w okolicach czoła i skroni to ryzyko wliczone, dyskomfort, do którego lepiej się przyzwyczaić, bo każdego to tutaj spotka. Ból z tyłu głowy, powyżej szyi to oznaka zbierającej się wody w mózgu, czyli obrzęku mózgu. Ale wtedy jeszcze tego nie wiem i nieświadoma jestem tego, że zamiast schodzić w dół, z chorobą wysokościową pójdę na przełęcz. Nie wiem też jeszcze, jak źle może się to skończyć).
W nocy zaczynam wymiotować, a Dambar jest przy mnie i trzyma mi włosy, i choć czuję się mówiąc krótko do dupy, to w duchu śmieję się z tego obrazka, śmieję się z tego do dziś. Ale mimo, że w nocy Dambar okazał się takim rycerzem, to bez skrupułów budzi mnie przed piątą rano, bo pora wychodzić. Nigdzie nie chce mi się iść, niewiele spałam, wszystko boli, zimno jak zwykle, nie jestem w stanie wiele zjeść, a przede mną 1000 metrów przewyższenia. A potem nie lepiej, bo jeszcze kilkugodzinne zejście do Gokyo na wysokość 4800 m n.p.m. Wolałabym zostać, przespać się jeszcze, doprowadzić do porządku, no i może wreszcie porządnie zaaklimatyzować, bo to pominięcie jednego dnia w Namche ewidentnie daje teraz o sobie znać. Nie wiem, czy zabrakło mi asertywności, czy uwierzyłam, że będzie lepiej, czy to ta presja czasu i projektu do wykonania, ale zgodziłam się iść. Będzie to najdłuższa droga w moim życiu, a mówiąc konkretniej 11-godzinna.
Jakoś wdrapałam się na tę przełęcz, jednak żadnej nie miałam z tego radości, bo głowa bolała już nie do zniesienia i ciężko było zrobić choćby te pamiątkowe zdjęcia, zdjęcia potwierdzające, że się udało. I pierwszy raz w górach zejście okaże się dla mnie trudniejsze niż wejście. Teraz właśnie miało być z górki, dosłownie i w przenośni, bo wraz z traceniem wysokości, ustępować też miały objawy choroby. Chyba jednak plan Dambara nie był do końca przemyślany, bo wysokości powinnam stracić dużo więcej, powinnam była zejść niżej niż wysokość, na której zaczęłam chorować, a Gokyo było owszem niżej niż przełęcz, ale wcale nie było niżej niż Lumde.
Zamiast więc ruszyć z kopyta, ledwo jestem w stanie powłóczyć nogami, a skupiać się muszę podwójnie, żeby nie potknąć się i nie paść jak długa. Głowa nie przestaje boleć, oddech gdzieś ginie, nogi nie niosą i te jaki, a może wielkie kamienie, a może jaki, sama już nie potrafię odróżnić. I tak strasznie chce mi się spać, podczas każdego przystanku na moment udaje mi się zamknąć oczy i na sekundę odpłynąć, ale Dambar czuwa i ciągle mnie budzi, wmusza kawałek batonika, łyk wody, każe iść dalej. A Gokyo, które widać w oddali, jak na złość nie chce się zbliżać. Chce mi się płakać i iść mi się nie chce, szczerze mam dosyć. I tylko myśl o łóżku jeszcze mnie trzyma na nogach. I myśl, że Jite już dawno jest w Gokyo, że zaraz wróci, pomoże iść dalej. I gdy tylko nie patrzę pod nogi, wyglądam, czy się już zbliża. Pojawia się w końcu, pędzi nam na spotkanie z gorącą herbatą, motywując mnie do dalszego zejścia.
Udało się, wreszcie, już prawie jesteśmy w teahousie, ostatnia prosta, czyli schody na piętro, do łóżka, którą znów Jite pomaga pokonać, wizyta w toalecie, wymioty i łóżko! Kładę się tak, jak stoję, zmęczenie potęguje uczucie zimna, wciągam na siebie śpiwór, zakopuję pod kołdrą i zamykam oczy. Jest lepiej. Ale dobrze nie jest.
W Gokyo Dambar ma przyjaciela. Tshering Tashi Sherpa jest właścicielem hotelu i ponoć jest bardzo bogaty. Nie tylko na standardy nepalskie, bogaty w ogóle. W ogóle natomiast tego po nim nie widać. Tashi jest przerażony moim stanem. Gdy mnie na tych schodach zobaczył, miał najgorsze obawy, od razu chciał wzywać helikopter. Nie mówiąc już o tym, że wręcz nie wierzy, że w takim stanie przeszłam tę przełęcz. Czegoś takiego jeszcze nie widział. Strong girl, mówi, choć w tej chwili wcale się tak nie czuję, czuję natomiast w związku z tym pewną dumę, nawet jeśli taki powód do dumy nie jest najlepszy.
Tashi nie spuszcza mnie z oka. W hotelu ma cały sprzęt ratunkowy, więc na dzień dobry mierzy mi poziom tlenu. Poziom tlenu u zdrowego człowieka powinien wynosić 92-98%, wynik niższy oznacza niewydolność oddechową. Tutaj, w górach, przyjmuje się, że każdy wynik poniżej 60% to natychmiastowa ewakuacja. U mnie wynosi ledwie 50%.
Czeka nas trudna decyzja, bo ja jeszcze nie chcę się poddawać, jeszcze nie chcę wracać “do domu”.
Postanawiamy zaczekać do rana, pod ręką mam aparat tlenowy, helikopter jest w pogotowiu. Przed pójściem spać udaje mi się zjeść trochę zupy czosnkowej, napić wody, wziąć aspirynę. Zasypiam.
Rano poziom tlenu sięga co prawda już 70%, jednak ledwo mam siłę wstać z łóżka, nie jest lepiej niż wczoraj. Jasne jest już, że sama z gór nie zejdę. 15 minut później w Gokyo ląduje śmigłowiec.
Najgorsze jest już za nami.
A już niebawem o tym, ile kosztowała mnie (lub nie) akcja ratunkowa i jak, cudem, udało nam się wrócić w góry.