O co cały ten płacz?
Wylądowałam w Katmandu.
Weszłam do domu rodziny Dambara, z którego wyszłam rok temu, i poczułam, jakby to wczoraj było. Wpełzłam do łóżka i się poryczałam, a później jeszcze z dobrych piętnaście minut chlipałam siostrze do telefonu. Czemu? Dobre pytanie…
Rok na to czekałam. Rok czekałam, żeby tu wrócić i zacząć swoją przygodę. Niektórzy mówią „przygodę życia”, ale ja wierzę, że w życiu czeka mnie jeszcze nie jedna przygoda. Na pewno jest to jednak spore wyzwanie. I szczerze mówiąc, cholernie się boję, i nie pamiętam dnia, żebym nie zadała sobie pytania, co ja właściwie robię?
Ten rok był szalony. Takiego roku jeszcze nie miałam. Było w nim dużo dobrego, sporo też złego, ale przede wszystkim był intensywny, cały czas coś się działo i może dlatego wydaje mi się, że jak jeden dzień minął. Że nic się nie zmieniło, że ja wciąż taka sama.
Tyle dobrego
Już wiele razy pisałam o tym, co było dobre w tym roku. Genialne. Bo podsumowując skończył się na czterech wystawach, czterech prelekcjach, dwóch audycjach w radiu i dwóch artykułach. Wiązało się z tym tyle samo nerwów, co później radości i dumy. A mi naprawdę ciężko było uwierzyć w to wszystko, bo trzy lata temu o robieniu zdjęć, pisaniu i występowaniu nie miałam większego pojęcia. Do tego w międzyczasie przygotowania do projektu i tyle sukcesów. Sponsorzy, patroni, partnerzy wyprawy. Udana zbiórka na Polak Potrafi. I teraz ten projekt wygląda naprawdę poważnie. Mój projekt.
I trochę złego
Ale przecież nie było tylko kolorowo, nigdy nie jest, i nie będę udawać, że samo i łatwo to wszystko przyszło. Bo wiele mnie to kosztowało. Na pewno dosłownie, bo podliczając na ten projekt wydałam z 55 000 zł, z czego 15 000 zł poszło z Waszej kieszeni. I ile razy myślałam sobie, na ile podróży by to starczyło, na ile miesięcznych czynszów. Bo to był rok oszczędzania i zaciskania pasa. Rok bezdomności i się tułania. Rok ciągania za sobą walizki i dźwigania na plecach plecaka. Bo przecież nie wiedziałam, gdzie będę za tydzień i co mi się przyda. Sprzęt foto, sprzęt na wyjścia w góry, ubrania i buty do biegania, rzeczy do pływania, a może sukienka na jakiś wernisaż. (Bo mimo, że o podróżach opowiadam, to nie, nie będę występować w polarze i w górskich butach. W górach wszystko mi jedno, jak wyglądam, ale w mieście lubię wyglądać ładnie.)
Więc często, gdy byłam zmęczona, nie wiedziałam już skąd, dokąd i w jakim celu tym razem jadę pociągiem; do a może z Warszawy, Wrocławia, Krakowa, Lublina, Domaszkowa. I u kogo się tym razem zatrzymam. I często budziłam się i chwilę musiałam pomyśleć, gdzie jestem i po co. I gdy już wiedziałam gdzie, to nie zawsze wiedziałam po co.
Ale co by było, gdyby tego projektu nie było? Celu by nie było i na pewno też nie byłoby kasy, bo do takiej mobilizacji potrzebny jest cel, często zwany marzeniem. Więc żeby nie było, boję się, ale nie żałuję!
Czy tym razem jestem gotowa?
W tym temacie jest jednak zupełnie inaczej niż w zeszłym roku.
Bo na przykład fizycznie jestem bardzo gotowa. Treningi zaczęłam pół roku wcześniej. Potrafię przebiec 20 kilometrów po górach. Bez problemu przepływam 1,5 kilometra w basenie. Tylko czasem pobolewa kolano i kostka skręcona rok temu w Nepalu. Ale na to mam zapas leków, maści i bandaży. I świetną znajomość lokalnych szpitali.
Sprzętowo jestem gotowa jak nigdy. Choć chwilami wolałabym tego wszystkiego mieć mniej; mniej odpowiedzialności i mniej dźwigania. I mniej nauki. Bo ja „technicznie” jestem upośledzona, nie lubię uczyć się takich rzeczy, czytać instrukcji obsługi, oglądać tutoriali. A tu nowy aparat od Olympusa, zegarek od Garmina i kamera od Gopro. Sama chciałam, prosiłam i dostałam, nie zastanawiając się nad konsekwencjami. Zrobiłam jedno podejście do każdego sprzętu, nic nie zrozumiałam, nic nie zadziałało tak, jak powinno, a gdy w zegarku jakimś cudem przestawiłam język na czeski, łzy napłynęły mi do oczu i się ostatecznie poddałam. Postanowiłam więc zastosować dobrze mi znaną taktykę. Niech ktoś mnie tego wszystkiego nauczy!
Zaczęłam od aparatu – tu zrządzenie losu, bo we Wrocławiu akurat otworzył się Olympus Playground. Poszłam więc do Olympusa i bez owijania w bawełnę przyznałam – dostałam sprzęt od Was i nie mam pojęcia, jak działa. Pomóżcie! Od razu znalazł się dobry człowiek, fotograf, co tego samego sprzętu używa i dosłownie 20 minut nam to zajęło! I już wszystko wiem, wszystko rozumiem. Dobry nauczyciel to jest jednak podstawa!
Dalej zegarek Garmin w języku czeskim… ale i tu mi się poszczęściło, bo Marcin, mój trener (z doskoku), ma taki sam zegarek. Kochany był, poświęcił się i późnym wieczorem w dzień przed wylotem przyjechał do mnie i mnie nauczył. Garmin już też nie ma przede mną tajemnic.
Tylko ta nieszczęsna kamera Gopro została. Tu też miał być nauczyciel, ale się pechowo wykruszył, więc to jedno już sama musiałam ogarnąć i to akurat nie było aż tak trudne. Domyślam się oczywiście, że mój poziom jest mocno podstawowy, ale jeszcze jest czas, żeby to zmienić.
Więc jakoś się to wszystko udało, ulga i kamień z serca. Teraz tylko wymagam stałego dostępu do ładowania.
To jeszcze na koniec przydałoby się, żebym psychicznie była gotowa. A z tym niestety jest znacznie gorzej, jest chaos i nad nim jeszcze muszę zapanować. Jest strach i stres i serce złamane, podwójnie. Szkoda, że tutaj nie ma żadnej instrukcji. Ale taka już moja uroda i już się przyzwyczajam do tych ciągłych huśtawek nastrojów.
Miesiąc przed wyjazdem odszedł mój ukochany Dziadzio. Do setki miał dotrzymać, roku zabrakło, choć ja naprawdę wierzyłam, że akurat on może być nieśmiertelny. Nie był. Ale zdecydowanie był niezwykły. I wiem, że to po nim czuję tę potrzebę podróżowania, ruszania się i nie siedzenia w miejscu. Chciał jeszcze, żebym go w Himalaje zabrała. Ja wierzę, że będzie tam razem ze mną i, jak obiecał, będzie się mną opiekował. A do tego, że fizycznie już go ze mną nie będzie, muszę się przyzwyczaić, na to jeszcze potrzebuję czasu.
A potem jeszcze na dokładkę i nieoczekiwanie ktoś nadprogramowy złamał mi serce. Choć prawda jest taka, że sama dałam je sobie złamać, bo przecież gdybym w ostatniej chwili nie strzeliła sobie w kolano, nie byłabym sobą. Jednak to wszystko już się stało i się nie odstanie. Serce trzeba połatać. Na szczęście, co nie od dziś wiadomo, najlepiej łata się w górach. I odpoczywa. Za dużo tego wszystkiego było ostatnio. Więc timing jest doskonały.
Zaczynam w niedzielę.