Główny Szlak Beskidzki – Spodziewaj się niespodziewanego.
Im więcej oczekiwań, tym więcej zawodów. Przechodziłam przez to. Tym razem mi się udało, pierwszy raz chyba. Niczego nie zakładałam, nic mnie nie rozczarowało, wszystko mnie zaskoczyło. Wszystko było niespodziewane.
Najtrudniejszy do zniesienia był ból.
Wiedziałam, że będzie ciężko, nie spodziewałam się, że aż tak będzie boleć. Nie spodziewałam się, że po GSB zostaną mi blizny.
Fizycznie byłam przygotowana do przejścia tego szlaku. Może nie była to forma życia, ale zawsze przed większymi górskimi wyzwaniami trenuję. Całkiem sporo. Biegam, chodzę na basen, na crossfit. Kondycja była. Ale i ból był. Niemal codziennie.
Od plecaka na obu biodrach zrobiły mi się otarcia, z otarć zrobiły się rany, w rany wdała się infekcja, a ja w Rabce Zdroju, szóstego dnia trekkingu, wreszcie wybrałam się do szpitala. Zastrzyk, antybiotyk, opatrunki, a potem plecak, który ważył około 16 kilogramów, musiałam nosić na brzuchu, żeby rany na biodrach odpoczywały.
Zaraz potem wysiadło kolano. Ostry stan zapalny przyczepów mięśni jakichś tam w lewym kolanie. Na zmianę nie chciało się albo zginać, albo prostować. W nocy z bólu nie spałam. Rano, gdy wstawałam z łóżka, miałam łzy w oczach i wizję powrotu do domu. Te blizny na biodrach jeszcze przeżyję, myślałam sobie. A skoro i tak będą, to muszę dokończyć to, co zaczęłam, taka pamiątka z połowy szlaku nie ma żadnego sensu. Ale operacja kolana? Tego GSB nie jest warte. Też w Rabce Zdroju, siódmego dnia trekkingu, przy wyjściu na szlak spotkałam się z fizjoterapeutką. Pouciskała, poobklejała, powiedziała, że dla kolana najlepiej by było, gdybym już w ogóle nie odpoczywało, gdybym bez przerwy doszła do końca. Tejpowanie pomogło. Ale ból, który ustępował z jednego miejsca, przenosił się nagle w inne i nie dawał o sobie zapomnieć. Gdy przez chwilę nie bolało kolano, znów bolały rany na biodrach, gdy te zaczęły się goić, odezwał się Achilles w prawej stopie. Po Achillesie przyszła kolej na kostkę. Znów płakać mi się chciało, gdy rano wkładałam buty. I stopy. Codziennie pod koniec dnia bolały. Dopiero na sam koniec szlaku, w Bieszczadach, nic nie bolało. Nawet plecak zupełnie niespodziewanie nie wydawał się już taki ciężki. Organizm wreszcie odpuścił. Pozwolił mi cieszyć się ostatnimi czterema dniami wędrówki.
Nie myśl za dużo.
Wieczorami było gorzej, rano było lepiej. To rano podejmowałam decyzję, żeby iść dalej.
Gdyby idąc pierwszy kilometr szlaku, który kilometrów ma 500, myśleć o tym, że każdy z tych 500 kilometrów będzie trzeba przejść, w tym prawie trzy razy wejść na Everest, bo tyle jest podejść na szlaku, można by się wystraszyć. Gdyby o piątej rano po nieprzespanej nocy i przejściu poprzedniego dnia 40 kilometrów, myśleć o tym, że tego dnia znów trzeba przejść 40 kilometrów, można by zwątpić. Gdyby myśleć o tym, że przez trzy tygodnie trzeba będzie nieść bardzo ciężki plecak, znosić nieznośny wręcz ból, można by zrezygnować.
Skupiać trzeba się na kolejnym kroku, kolejnym kilometrze, na dniu dzisiejszym, a jutro na jutrzejszym. Żeby ten dystans, ten trud i ból nie przytłaczały. Żeby wstawać rano bez lęku i stresu, żeby spać w nocy i być w stanie się wyspać, wypocząć.
Ja szłam dziesiątkami. Tak było łatwiej. Najpierw do przejścia mam dziesięć kilometrów, wiem, że to trzy godziny wędrówki, że jestem w stanie zrobić to na raz. Potem przerwa, zdjęcie plecaka, jedzenie, woda. I w drogę, kolejna dycha za mną. Jestem w połowie, czyli teraz już z górki. Teoretycznie. Kolejna dycha. Idę, choć już mi się nie chce. Plecak mi ciąży, bolą mnie stopy, powoli odzywają się wszystkie kontuzje. Po trzeciej dziesiątce zostaje ostatnia. Jeszcze dziesięć kilometrów i będę na miejscu, wezmę prysznic, zjem coś ciepłego, potem dużo słodkiego. To już niedługo, jeszcze trzy godziny wędrówki. Znów się udało. Jutro tak samo się uda. Pojutrze też. Aż ostatecznie można przejść 500 kilometrów. Nie codziennie 40, czasem mniej, czasem 20 kilometrów, taktyka pozostaje ta sama. Ważne, żeby za daleko nie wybiegać myślami. Ważne, żeby nie myśleć za dużo – jak powtarzają Szerpowie – od myślenia boli głowa i się choruje.
Żałuję tylko jednego.
Że nie szłam wolniej.
Główny Szlak Beskidzki przeszłam w 21 dni. W tym miałam dwa dni przerwy. Przymusowej.
Myli mi się we wspomnieniach Beskid Śląski z Żywieckim, Żywiecki z Gorcami. Mylą mi się nazwy miejscowości, schronisk, szczytów gór z wieżami widokowymi i widoki, które się z tych wież się roztaczały. Tylko Beskid Niski nie pomyli mi się z żadnym innym miejscem, bo do niczego znanego mi nie był podobny i możliwie, że to właśnie on był najciekawszy. Przez to, że całymi dniami na szlaku nie spotykałam nikogo, przez mroczne i mgliste bukowe lasy, chaszcze, przez które trzeba się przedzierać, w których można się zaplątać i siłą trzeba się z nich wydostawać, wezbrane rzeki, przez które trzeba przechodzić bez butów, czy błota, w których grzęzną buty. I bezkresne zielone pastwiska, łaciate krowy, lokalni rolnicy, wiejskie sklepiki. W Beskidzie Niskim czas płynie inaczej, ogromnie mi się ten Beskid Niski spodobał.
Żałuję, że nie robiłam więcej dni przerw, że nie robiłam więcej przerw w ciągu dnia. Że nie leżałam więcej na macie i nie patrzyłam na góry. Tylko że wcale nie mogło być inaczej, tak miało być, zawsze się czegoś żałuje. Spieszyło mi się do gorącego prysznica, do jedzenia, żeby nie dojść do schroniska o zmroku i mieć jeszcze czas na pranie, regenerację i porozmawianie z kimś nowym. Przecież nie mogłam iść wolniej, przecież nie lubię chodzić za wolno.
Na dobre zwolniłam dopiero w Bieszczadach. Zwolniłam, bo nie byłam gotowa na koniec, za wcześnie na to było, choć jednocześnie brakowało mi domu. Szłam wolno, po wschody i zachody słońca, po to leżenie na macie i gapienie się w chmury, po ostatnie tony słodyczy, które jeść na szlaku można bezkarnie, po wolność, która kiedyś jednak musi się skończyć.
Na szlaku jest dobrze.
To powrót jest najtrudniejszy.
Było pięknie. Codziennie inaczej. Nawet jeśli wydawało się, że jest tak samo. Byli ludzie. Dobrzy, ciekawi, codziennie inni, choć niektórzy się powtarzali. Przez dzień, dwa widywaliśmy się, mijaliśmy, spaliśmy w tych samych miejscach, pomagaliśmy sobie, a potem ktoś szedł szybciej, wolniej, rezygnował ze szlaku, wracał do domu. Czasem nie było nikogo, przez wiele godzin, całymi dniami. W górach, gdy jestem sama, nie czuję samotności. W górach czuję spokój. I czuję, że wiem, co robię. Przez chwilę. W górach wszystko wygląda inaczej. Lepiej.
Jestem silna.
Postaram się o tym pamiętać.
Gdybym miała porównać, co było trudniejsze, dwa miesiące pod Everestem czy przejście GSB, to nie umiałabym zdecydować. Everest to był sprawdzian psychiczny, fotograficzny, reportażowy. Porwałam się z motyką na słońce, nie miałam pojęcia, co robię, ale udało mi się zrealizować projekt, jakiego jeszcze nie było. GSB to był sprawdzian fizyczny. Sprawdzian tego, ile jestem w stanie wytrzymać. Że jestem w stanie iść dalej, mimo że boli, mimo że przecież w głębi duszy się boję. Na GSB przypomniałam sobie o tym, czego dowiedziałam się pod Everestem. Że jestem silna. Że dużo mogę. Że łatwo się nie poddaję. Dlatego przy tej czerwonej kropce oznaczającej koniec szlaku tak się popłakałam.
Wcale nie chodziło o przejście 500 kilometrów Głównego Szlaku Beskidzkiego.
Rower na tak
Mistrzostwo świata. Cudowny tekst
Magda Lassota
Dziękuję! 🙂
M
Piękny tekst. Oddaje sedno takiej Wędrówki, czyli walkę z danym sobą.
Magda Lassota
Dziękuję!! 🙂
Axiom
Gratki i tekstu i przejścia GSB. Podziwiam upor i wytrwałosć. Piszę te słowa ze szlaku po 6 dniu z którym jutro się najpewniej pożegnam. Poległem…odciski na małych palcach zryte paznokcie i opuchnięte kostki to coś z czym już nie wygram. Nie wyleczę w 2 dni…i przykro mi tym bardziej że ponad tę 1/5 już zrobiłem mimo ze niemal od 2 dnia JUż z problemami.
Zazdroszczę Ci tak po ludzku bez zawiści tych wszystkich przeżyć i sukcesu, ktorych ja miałem jedynie namiastkę.
Magda Lassota
Jej, a może sandały? Wiem, że niektórzy tak się ratują po obtarciach w butach. Jeśli się jednak nie uda, przykro mi bardzo, ale trzeba się cieszyć z tego, co udało się zrobić. No i może to znaczy, że na GSB jeszcze wrócisz 🙂 Ściskam Cię! Nie smuć się 🙂