GR20 – Trekking pokonywania lęków i przekraczania granic
Nigdy nie czułam się bardziej nieprzygotowana.
Za tydzień zaczynam jedno z trudniejszych wyzwań trekkingowych, a czuję się jak wrak człowieka.
Pociesza mnie tylko to, że choć forma nie jest szczytowa, to teoria, jak nigdy, opanowana!
GR20
16 czerwca wylatuję na Korsykę, żeby przejść szlak GR 20 – uważany za jeden z najtrudniejszych w Europie. Będę szła sama, w końcu #SAMAWGÓRACH…
GR20 to szlak długodystansowy, chociaż kilometrów ma znacznie mniej niż GSB (500), bo 180 i podzielony jest na 16 odcinków, to od GSB jest znacznie trudniejszy technicznie i bardziej wymagający. Prowadzi granią z północy na południe wyspy, porównuje się go do Orlej Perci. Trudnością jest też upał, bardzo szybko można dostać porażenia słonecznego, dlatego zresztą wybieram się w czerwcu, a nie w szczycie sezonu. Minus tego planu może być jednak taki, że w górnych partiach gór może być jeszcze dużo śniegu i lodu.
Lęki
Największym moim zmartwieniem jest spanie samej w namiocie. Nie będę spała w schroniskach, będę biwakować, będę też sama sobie gotować i dźwigać sporo kilogramów sprzętu. A ja się panicznie boję ciemności, stąd ten strach przed spaniem w namiocie. Sama w namiocie spałam tylko w bazie pod Everestem, ale tam dookoła były przecież setki innych namiotów i setki ludzi. Do tego nigdy wcześniej nie musiałam sama rozstawiać namiotu, bo zawsze ktoś był ze mną, ktoś w tym pomagał. Dlatego teraz trenuję rozbijanie namiotu, trenuję też gotowanie na kuchence gazowej, bo tego też się boję po tym, jak w Ekwadorze eksplodowałam piekarnik.
Ekwador
To było jakieś pięć albo sześć lat temu w Ekwadorze. Zatrzymałam się w hostelu, w którym była wspólna kuchnia, a w niej ogromna kuchenka na sześć palników i równie ogromny piekarnik.
Któregoś razu zachciało mi się tostów. Przekręciłam więc pokrętło piekarnika na 220 stopni, odczekałam 15 minut, otworzyłam drzwiczki, włożyłam do środka dłoń, żeby przekonać się, czy w środku już się nagrzało. Otóż się nie nagrzało, więc mój wzrok zaczął wędrować po kuchence i dojrzał przycisk. Jak w filmie, w zwolnionym tempie, mój palec zbliża się do przycisku… ale nie był to przycisk włączający piekarnik, to był zapalnik gazu!
W tej chwili gaz, który w kuchence gromadził się przez ostatnich kilkanaście minut, eksplodował! Eksplodowała kuchenka, a ja, znów jak w filmie, poleciałam trzy metry do tyłu i wylądowałam na ścianie. Cud, że nic sobie nie zrobiłam, tylko nieco stopił mi się polar z przodu i rozbolał mnie od upadku nadgarstek. Ale twarz, brwi, włosy, wszystko zostało na miejscu!
Właśnie wtedy, dosłownie za rogiem, wybuchał wulkan, więc wszyscy w hostelu myśleli, że to znów wulkan wybucha. Skąd mogli wiedzieć, że to Lassota wybucha piekarnik.
Forma
Teraz jednak najbardziej martwi mnie kompletny brak formy.
Zaczęło się od kolana. Na GSB w sierpniu zeszłego roku dało o sobie znać lewe kolano. To był ból, przez który płakałam, a szlak przeszłam tylko dzięki temu, że kolano otejpowała mi fizjoterapeutka. Diagnoza – stan zapalny przyczepów mięśni jakichś tam, potocznie gęsia stopa.
Po koniec roku chodziłam na zabiegi, lasery, krioterapię, prądy jakieś, nic nie pomogło.
W kwietniu nowy lekarz postawił nową diagnozę. Łąkotka. I od nowa fizjoterapia, tym razem nie na gęsią stopę, a na tę łąkotkę. Za późno się za to zabrałam, bo nie dość, że nadal nie widzę efektów terapii, to przez to ten brak formy, bo dostałam całkowity zakaz chodzenia po górach i uprawiania wszelkich sportów.
To chyba przez stres i różne, coraz większe, zmartwienia zaczęły przypałętywać się różne infekcje. Uciążliwa infekcja górnych dróg oddechowych, niestety nie obeszło się bez antybiotyków, a do tego infekcja oka, a na nią krople ze sterydem. Przez to wszystko nawet ćwiczenia na kolano zarzuciłam, bo męczy mnie wejście po schodach na drugie piętro, a co dopiero zrobienie 30 przysiadów czy deski przez kilka minut.
Jestem więc wrakiem człowieka, czuję się jak stulatka i od czterech dni tylko leżę i się oszczędzam. Czego nie lubię, ale tym razem już nawet się nie buntuję.
To, jak Yolo z Chin przed Everestem, zamiast trenować, objadam się, żeby mieć później co zrzucać.
Dobre strony chorowania
Mam czas na przygotowanie się do GR20 w teorii i sprzętowo.
Przyznam Wam się, że nie przepadam za studiowaniem przewodników, dokładnym układaniem planu podróży. Lubię być zaskakiwana, lubię odkrywać miejsca bez nastawienia. A najbardziej to lubię poznawać je z lokalsami. Teraz jest jednak inaczej. Boję się tego GR20, wolę jednak wiedzieć, co mnie tam czeka, jak mogę się przygotować i przejść go bezpiecznie, nie umierając z głodu, pragnienia, od porażenia słonecznego czy porażenia piorunem albo upadku z wysokości z powodu zalegającego na szczytach śniegu.
Kupiłam przewodnik po GR20, przestudiowałam go od A do Z, zrobiłam notatki, przeliczyłam kilometry na każdy dzień trasy, podejścia i zejścia, warianty tras na różne wypadki. Zapisałam się do grup na Facebooku o szlaku i tam się aktywnie udzielam, zadaję pytania, śledzę piechurów, oglądam zdjęcia, czytam doniesienia o stanie szlaku.
Dobrze, że jest internet, że są kurierzy i paczkomaty, bo wszystko, czego na szlaku będę potrzebować, a czego jeszcze nie miałam, zamówiłam online. Idą do mnie liofy, ubrania na afrykańskie upały i inne potrzebne sprzęty, o których więcej napiszę niebawem. Zdradzę Wam kilka ciekawych rozwiązań.
Wolność
Mam bilet tylko w jedną stronę… Wiem, że nie jestem w formie, wiem, że nie będę szła szybko, ale przecież nie muszę. Na GSB nauczyłam się, żeby dawać sobie przyzwolenie na przerwy, na odpoczynek, na cieszenie się tym, gdzie właśnie jestem. Zatem teraz będę szła wolno, ostrożnie, dbając o siebie, bo wiem, że chcę ten szlak przejść cały i wiem, że chcę to zrobić bezpiecznie, nie cierpiąc za bardzo.
To będzie trekking, podczas którego będę pokonywać lęki i przekraczać kolejne granice.
I nie chcę też już za dużo o tym myśleć, po prostu zabieram namiot i lecę.
Trzymajcie kciuki!