Jak z Gruzji trafiłam do Nepalu
Czyli marzenia się spełniają.
To nie tak miało być.
Zawsze marzyłam o Nepalu, ale moja droga do celu okazała się bardziej kręta, niż bym się mogła spodziewać.
Kiedy się to wszystko zaczęło? Mam wrażenie, że od zerwanego więzadła. W lipcu 2017 planowałam jechać do Gruzji. Jechać miałam na rajd konny i żeby wejść na Kazbek (bywałam już wyżej, to nie ułańska fantazja). W czerwcu natomiast, około półtora miesiąca przed wyjazdem, zerwałam więzadło w stawie skokowym. Głupio. Ani nie spadłam z konia, ani nie spadłam z góry. To bym jeszcze zrozumiała. Do końca łudziłam się, że to będzie skręcenie. Nie było, a ja wylądowałam w gipsie i pożegnałam się z Kazbekiem, ba, nawet o koniu mogłam pomarzyć, bo na Kaukazie, o czym przekonałam się nieco później, często bywa tak, że to człowiek prowadzi konia, a nie na odwrót.
I tak wszystko się poplątało, plany legły w gruzach, a ja wpadłam w czarną otchłań depresji. Żeby jakoś to sobie tłumaczyć, słuchałam mądrzejszych ode mnie, co to mówili, że wszystko jest PO COŚ.
Już we wrześniu myślałam, że tym czymś będzie Gruzja, z którą zwiążę się na dłużej, ale wygląda na to, że tym czymś najprawdopodobniej będzie Nepal. Lepiej być nie mogło.
Ale jak?
Noga wydobrzała, a ja na rajd pojechałam we wrześniu. Niestety, Kazbek nadal nie wchodził w grę. Nieważne, bo dawno tak wspaniale nie spędziłam czasu, tydzień w siodle w górach Kaukazu, z dala od cywilizacji, od problemów, od myśli o upływającym czasie. Chciałoby się powiedzieć, że i od technologii cyfrowej, ale co to to nie. Każdy napotkany pasterz miał świetny zasięg w swoim smartfonie i raczył nas przy ognisku filmikami z youtube’a.
Ale to tam właśnie, na północy Gruzji, przy granicy z Czeczenią, w dolinie Pankisi, poznałam dziewczynę, Nazy. Myślę, że w lipcu bym jej nie poznała i na rajd nie dostałabym jej osobistego konia, Surmy, potocznie zwanego dywanem. Surma jest dzielnym rumakiem, wiekowym, spokojnym, wyważonym. Ja oczywiście tego nie doświadczyłam, gdyż już standardowo pode mną najbardziej rozleniwiony wałach zamienia się w narowistego ogiera. Surmie nagle zaczęło się spieszyć, zachciało mu się ścigać z innymi końmi, wychodzić na prowadzenie, a ja mu w tym wszystkim jedynie przeszkadzałam. Gdy schodziliśmy z górki (wodze w rękę i prowadzimy konia), co Surma lubił najbardziej, na nic zdawały się prośby i groźby, na nic zdawała się rózga, Surma siedział mi na ogonie, szturchał nosem w plecy i skrobał marchewki. Koniec końców koń poszedł samopas, a ja pokornie za nim.
Ale wracając do Nazy…. Nazy walczy o dobre imię mniejszości narodowej, Kistów, żyjących w Dolinie Pankisi. Kistowie, pół Czeczeni pół Gruzini, postrzegani na świecie są jako radykalni islamiści walczący u boku ISIS. Ja zostałam zaproszona do projektu fotograficznego, który miał pokazać ich inną stronę, pomóc im w obronie dobrego imienia, w opowiedzeniu prawdy o sobie, trudnym życiu i smutnej historii.
Trzy miesiące negocjacji, wielkiej radości, entuzjazmu, szukania patronów medialnych i sponsorów. W Gruzji miałam spędzić miesiąc o każdej porze roku, żeby dokładnie przedstawić region, pokazać krajobrazy, życie ludzi, ich tradycje, obrzędy. Słowem wszystko. Marzenie. Bo w Dolinie Pankisi zostawiłam kawałek serca i wrócić chciałam jak najprędzej.
Coś jednak poszło nie tak. Do tej pory zastanawiam się co. Dzień przed Bożym Narodzeniem dostałam umowę ze zmienionym zapisem, zgodnie z którym miałam zrzec się wszelkich praw autorskich do moich zdjęć wykonanych w projekcie. Szok. Jak to? Zwłaszcza, że miałam promować projekt w Polsce. Raczej ciężkie zadanie bez materiału. I w ten sposób w wigilię Wigilii moje niedawno narodzone marzenie legło w gruzach. Czyli nikt nie wyśle mnie „na projekt”, nikt za nic nie zapłaci, a do tego nici ze współpracy z National Geographic, bo właśnie taki patronat medialny udało mi się zdobyć do tego projektu!
Święta minęły w mało radosnej atmosferze, a ja czułam, że nie chcę zaczynać zbliżającego się nowego roku. Bo jak? Z czym? Nawet mieszkanie w Warszawie podnajęłam na rok i kątem u przyjaciółki zamieszkałam. I te wszystkie starania, przygotowania, konsultacje, miliony maili na marne. Pustka. Straszna pustka.
Po nowym roku powoli zaczęłam wygrzebywać się z otchłani depresji, już drugiej w tej całej historii, cały czas myśląc, co robić dalej. Aż wreszcie olśnienie, eureka, skoro ten rok miał być inny, miały być podróże, zdjęcia, przygody, to niech tak będzie. Robię to, o czym zawsze marzyłam, jadę do Nepalu! Hura! A skoro jadę, to nie ma co już dłużej o tym gadać, trzeba kupić bilety. A to mi się nawet tanio udało!
Ale smutek jakiś pozostał, jakieś zawiedzione nadzieje, no i obietnice składane trzeba było odwołać. Z bólem napisałam do Nationala, do mojego wyśnionego patrona. I tu niespodzianka i miód na złamane serce. Otóż owszem, projekt był bardzo ciekawy i szkoda wielka, że się nie udało. Ale ale… nie ma co się poddawać, Pani zdjęcia bardzo nam się podobają i czemu by nie zrobić projektu w Nepalu!!!
I tak o to robię projekt w Nepalu. I robię go pod patronatem medialnym National Geographic Polska! Aha! Marzenia są blisko.
O projekcie jeszcze nie piszę, projekt się powoli rozwija, w skupieniu, trzymam rękę na pulsie i sprzęt trzymam w pogotowiu. Jeszcze tylko kilka tygodni i zobaczę moje wyśnione Himalaje, do których jadę prosto z Kaukazu.