Pozory
Nie dajcie się zwieść pozorom, tak jak ja się dałam…
Skończyliśmy na Lukli… a raczej zaczęliśmy w Lukli.
Wreszcie zaczynamy nasz trekking, a ja mocno wypieram wszelkie lęki, bo teraz i tak na to za późno, będzie co ma być… bo przecież jakoś to będzie. Do tego pierwsze godziny, ba nawet pierwsze dni na szlaku zupełnie nie zapowiadały tego, co przyjść miało później. Natomiast ja, nauczona doświadczeniem, przestrzegam, nie dajcie się zwieść pozorom, tak jak ja się dałam. W regionie Everestu nic i dla nikogo nie jest łatwe. Ani trekkingi, ani życie. Ani dla zachodnich turystów, ani dla miejscowych górali.
Warunki drogowe
Dzień pierwszy to zaledwie 3 godziny trekkingu z Lukli (2840 m n.p.m.) do Phakding (2610 m n.p.m.), więc nie dość, że idzie się lekko, pogoda i humory dopisują, to zamiast się wspinać, ewidentnie tracimy wysokość. W Phakding jesteśmy nieprzyzwoicie wcześnie, cały dzień przed nami, zmęczeni nie jesteśmy, spać się nie chce, idziemy więc na rekonesans po okolicy, a w łóżkach lądujemy i tak przed ósmą. Kolejny dzień wygląda podobnie, choć tym razem idziemy już koło 5 godzin i wreszcie ostro pod górę, bo Namche Bazar, tak zwana Brama do Everestu, dokąd docieramy wczesnym popołudniem, leży na wysokości 3440 m n.p.m. W Namche, największej miejscowości w tej okolicy, jest wszystko. Są sklepy, są kawiarnie, są niemieckie piekarnie. Można wziąć gorący prysznic, zrobić pranie, czy kupić cały sprzęt potrzebny na trekking. Można też już całkiem dobrze zobaczyć Everest.
Do tej pory jedyne zagrożenie po drodze to zostać nadepniętym przez muła lub wdepnąć w krowi placek. Bo zwierząt na szlaku są ponoć tysiące, nie mówiąc już o turystach! To powoduje korki, a czas oczekiwania na przejście przez most Hillarego wynosi nawet 15 minut. A to dopiero początek sezonu, podobno będzie gorzej.
Warunki mieszkaniowe
O warunkach mieszkaniowych muszę powiedzieć, bo to dopiero jest zaskoczenie. Na pewno jest dla mnie. Jak z dumą oznajmia mi Dambar, to nie są warunki europejskie, to są warunki nepalskie, i pierwszy raz znaczy to coś zupełnie innego, niż można by oczekiwać. Nie śpi się tu w namiotach, nie śpi się w dormitoriach. Nie gotuje się samemu posiłków. Wszędzie wygląda to właściwie tak samo, w każdej wiosce jest od kilku do kilkunasta hotelików, czyli tak zwanych teahousów. W nich warunki są wprost luksusowe. Zawsze dostajemy pokoje maksymalnie dwuosobowe, zdarza się, że z łazienką, zdarza się, choć już rzadziej, że i z prysznicem z gorącą wodą. Jest też wspólna jadalnia, gdzie jak w restauracji wybiera się dogodne miejsce, dostaje menu, zamawia się wybrane danie, po czym jedzenie podawane jest do stołu. Jako turystka nie muszę nigdzie chodzić, niczym się martwić, wszystko jest mi podstawiane pod nos, a czasem wręcz wmuszane. Jedzenie, picie, lekarstwa, żel antybakteryjny do odkażenia rąk.
Jedyna różnica jest taka, że im wyżej, tym hotelików jest mniej, i im wyżej, tym jednak cienkie ściany coraz mniej będą chronić przed zimnem. I gdy powyżej Namche będzie możliwość umycia się, zdecydowanie będzie ona przegrywać z zimnem, bo nikomu nie będzie się chciało zdejmować z siebie wielu warstw ciepłych ubrań. Ale o zimnie i higienie na szlaku będzie później.
Jest też internet, internet jest wszędzie i jedynie cena odstrasza przed zbyt częstym korzystaniem. Trochę mnie to denerwuje, bo nie mam aż tak silnej woli, bo mamie obiecałam, że będę się co jakiś czas meldować, więc nawet tutaj, na końcu świata, pojawia się Facebook i pojawia się Instagram.
Początek końca
W Namche Bazar szlak się rozchodzi. Można stąd iść prosto do Everest Base Camp (5364 m n.p.m.) lub można na przykład udać się na zachód w kierunku przełęczy Renjo La Pass (5345 m n.p.m.), pierwszej przełęczy na naszej drodze. My właśnie tutaj, w Namche, popełniamy błąd, a błędów w górach wysokich popełniać nie można. I jeszcze nie wiem, że błąd ten będzie mnie dużo kosztować, jeszcze nie wiem, że teraz czeka mnie najbardziej niespodziewane, czyli ostra choroba wysokościowa i przymusowa ewakuacja helikopterem do szpitala w Katmandu.