Przerwa techniczna i powrót w góry
5 dni w górę – 1,5 godziny w dół.
Prawda jest taka, że strasznie jest mi głupio i wstyd. Nagadałam się o tym projekcie, narozpisywałam, nachwaliłam patronatami, sponsorami i co? Po pięciu dniach kończę przygodę i w trybie pilnym wracam do Katmandu? Zdjęć nie mam, do powiedzenia wiele nie mam, nie mam materiału. Z drugiej jednak strony cieszę się bardzo, bo wreszcie jestem bezpieczna, bo nic już mi nie grozi i prawie nic już mnie nie boli. I tego uczucia nie da się z niczym porównać.
Akcja ratunkowa z 3 przesiadkami
Ewakuacja z Gokyo to mój pierwszy w życiu lot helikopterem. Niestety ciężko jest mi się tym cieszyć i oglądać widoki, bo wiadomo, ból głowy na to nie pozwala. Słuchy chodzą, że tu w Himalajach zdarzają się śmiałkowie, co symulują chorobę wysokościową po to właśnie, żeby choć raz raz w życiu przelecieć się helikopterem. My tego nie pochwalamy i nie symulujemy, a mimo to podróż do szpitala w Katmandu, delikatnie mówiąc, nie jest ekspresowa. Najpierw czeka nas postój w Lukli, bo pilot już dostał kolejne wezwanie i z gór musi ratować kolejną osobę. Przymusowo więc wysadza nas na lądowisku, ale na szczęście na tej wysokości czuję się już znacznie lepiej. Po jakichś 20 minutach lecimy dalej. Ale jeszcze nie prosto do szpitala. W Katmandu lądujemy na głównym lotnisku, skąd specjalny samochód zawozi nas najpierw pod bramę lotniska, gdzie znów musimy się przesiąść w kolejny samochód, który wreszcie zawieźć ma nas do szpitala. W Katmandu jednak trafiamy na godziny szczytu i przez korki będziemy przedzierać się dobre 45 minut. Na szczęście choroba wysokościowa ma to do siebie, że jej objawy niemal od razu ustępują na małej wysokości. Cieszę się, że do szpitala mi się nie spieszy.
Szpital w Katmandu
Szpital w Katmandu to tak naprawdę prywatna klinika, z którą umowę ma podpisaną agencja ratownicza. Dodam tu, że ja, jako chora, w ogóle o nic nie muszę się martwić, wszystko załatwiane jest bez mojego udziału, ja tylko musiałam pokazać ubezpieczenie (które kupiłam rzutem na taśmę – w drodze na lotnisko w Warszawie). Po wstępnych oględzinach, zmierzeniu poziomu tlenu (95%), pobraniu krwi, rentgenie płuc i ustaleniu że będę żyć, dostaję prywatny pokój z łazienką i stylową piżamkę. W szpitalu muszę zostać dobę, to chyba ze względu na ubezpieczenia, bo leczenie będzie polegało już tylko na przyjmowaniu leków przeciwbólowych i dużej ilości płynów z elektrolitami. Podobnie, jak w górach, dostaję menu, i mogę sobie wybrać, co zjem na śniadanie, obiad, kolację. Do tego odwiedza mnie przedstawiciel agencji ratowniczej, mówiąc, że jest do moich usług i gdybym tylko czegokolwiek potrzebowała, mam bez wahania dzwonić. Rozpłynął się w powietrzu dopiero, gdy chciałam zapytać o koszty helikoptera i do tej pory się nie odezwał. Ale na takie porzucenie nie zamierzam narzekać. Nie wiem więc, kto pokrył rachunek za mój pierwszy w życiu lot helikopterem, ale mam pewne podejrzenia.
Dambar, który dzielnie przez cały czas przy mnie czuwa, wraca do domu. Odbierze mnie następnego dnia rano. Ja natomiast wreszcie biorę gorący prysznic i do końca dnia nie wyjdę już z łózka. Potem zasnę na 12 godzin i obudzę dopiero na poranną porcję leków.
Powrót w góry
Następnego dnia około południa wychodzę ze szpitala. Wracamy z Dambarem do domu i zaczynamy planować powrót w góry, bo ja muszę wrócić, bez względu na wszystko, i jasno daję mu to do zrozumienia. Normalnie, w takiej sytuacji, powrotu w góry nie ma. Bo agencja nie zabierze turysty po raz drugi, ze względu na brak czasu, dodatkowe koszty, ale często i brak możliwości, bo w sezonie bilet na samolot do Lukli ciężko jest dostać. Taki wymęczony turysta też w góry często wracać nie chce. My jednak mamy trochę inny układ, i ja jestem trochę inna, bo w góry chcę wrócić jak najszybciej, a do tego zostały nam jeszcze 2 tygodnie razem. Teraz tylko musimy opracować plan, jak tego dokonać i nie stracić za wiele czasu. I kto znów przychodzi z pomocą? Oczywiście, że Tashi. Mam nadzieję, że kiedyś będę w stanie osobiście mu za to wszystko podziękować.
Dzień spędzamy na szykowaniu się do powrotu, ale też na spotkaniach ze znajomymi Dambara. I tu, przyznaję, chorowanie się opłaciło, bo na kolację umawiamy się z dobrze znanym w Nepalu, Ngimą Sherpa, który już siedem razy prowadził ludzi na Everest.
Następnego dnia wstajemy o 5 rano i jedziemy na lotnisko, bo Tashi obiecał zorganizować nam transport w góry. Ktoś ma się z nami tam skontaktować i dać znać, gdyby znalazł się wolny śmigłowiec. Bo układ jest taki, że my polecimy, jeśli ktoś zachoruje. Liczymy więc na szczęście, czekając na czyjeś nieszczęście…
Ale tego dnia czekamy na marne. Osiem godzin czekamy na znak, bojąc się oddalić, pójść do toalety, wgapiając się bez przerwy w telefon. Bez skutku. Popołudniu dostajemy informację, że tego dnia nic z Katmandu już nie wyleci. Mocno przygnębieni wracamy do domu.
Następnego dnia Tashi wkracza do akcji, ktoś na lotnisku zawiódł, nie dał znać, tak być nie może. Choć przecież wszyscy wiemy, że to Nepal, i że nie tylko być może, ale tak właśnie jest.
Tym razem jest jednak lepiej, od razu ktoś po nas wychodzi, zabiera nas do specjalnej strefy lotniska i po paru godzinach czekania jest sygnał. Maszyna już czeka! Lecimy!
Póki co lecimy tylko do Lukli. Cieszymy się ogromnie, ale liczyliśmy na więcej. Z Lukli musielibyśmy powtórzyć kilka dni szlaku, a nam zależy na czasie. Czekamy więc dalej na helipadzie na helikopter, który leciałby wyżej. I znów cały dzień mija nam na tym czekaniu, na marne, bo w górach jest burza i nic już nie lata. Idziemy więc na noc do hotelu w wiosce z nadzieją, że może jutro się uda.
Kolejny dzień witamy na helipadzie w Lukli. Znam tu już wszystkie twarze, zwyczaje, wiem, jak się zachować, gdy helikopter ląduje i gdy startuje. A ruch jest naprawdę duży, więc ciągle trzeba się odwracać, chować, zasłaniać oczy i uszy.
Dziś pogoda jest dobra i rzeczywiście po kilku godzinach czekania okazuje się, że nam się poszczęści. Ktoś leci w góry, ma miejsce, może nas zabrać, choć do końca nie wiemy dokąd. I jakie zdziwienie, gdy okazuje się, że leci z nami ten sam pilot, co z gór mnie ratował. Bardzo się cieszy, że nas znów widzi, całych i zdrowych, ale mamy obiecać, że więcej nie będziemy potrzebować jego pomocy.
Lądujemy w wiosce Dughla na drodze do Base Campu pod Everestem, na wysokości 4600 m n.p.m. Lepiej być nie mogło! Co teraz? Teraz wreszcie pochodzimy trochę po górach!