Przygotowania
Czyli nie bierzcie ze mnie przykładu
Chodzę na Crossfit 5 razy w tygodniu
Nie jestem gotowa. I nie mam już siły.
Wiem, że późno wzięłam się do roboty, za późno, ale poprzedni rok skończył się słabo, nowy zaczął nie lepiej, a wiadomo, że jak głowa szwankuje, to ciało niedomaga. Chorowałam więc w starym roku i chorowałam w nowym. Miesiąc cały smarkałam, kaszlałam, spałam po kilkanaście godzin i nic mi się nie chciało. Jeśli ktoś z Was wtedy nie chorował, to tylko dlatego, że ja odchorowywałam za niego. A potem, przyznaję, jakoś mi się nie chciało. Nie było motywacji, potem nie było humoru, a potem każdy powód był dobry. Bo pieski słodkie w internecie.
Potem, gdy pojawił się Nepal i cel się skrystalizował, trzeba było się podnieść i zadbać o formę. Zostało 5 tygodni, a ja zaczęłam 5 razy w tygodniu chodzić na crossfit. I nic dziwnego, że zamiast więcej mieć siły, miałam jej coraz mniej. I spałam jeszcze dłużej i jeszcze mniej mi się chciało.
Na szczęście sama poszłam po rozum do głowy i ćwiczyć zaczęłam trochę mniej, a jeść trochę regularniej i zdrowiej. Z jedzeniem to ja akurat nie mam problemu. Bo ja lubię jeść dużo, objadać się wręcz, obżerać! Tak, wiem, że nie widać, to po tatusiu. Jednak jeść dużo, nie znaczy zdrowo i to trzeba było diametralnie zmienić. I ta woda, pić więcej trzeba, a ja rzadko odczuwam pragnienie. A jak tylko coś wypiję, momentalnie przeze mnie przepływa i do toalety chodzę co chwila. To nie jest wskazane podczas wspinaczki, a może nie tyle nie wskazane, co niewygodne, zwłaszcza na lodowcu przy niskiej temperaturze. Przez to też już przeszłam i wolę unikać.
Ćwiczę więc jeszcze dużo ale rozsądnie, a tydzień przez wyjazdem poświęcę na odpoczynek. Jeszcze się nadźwigam ciężarów, nachodzę pod górkę i z górki, naschylam. W końcu mam wejść na pięć i pół tysiąca metrów i to trzy razy! Dam radę, nie ma wyjścia, jest tylko wejście, a po nim zejście.
Wydaję oszczędności
Żyję Nepalem i staram się nie myśleć, co będzie po Nepalu, o tym mówiłam. I nie chodzi już tylko o rozterki życiowe, chodzi o rzecz bardzo przyziemną, pieniądze. Bo na Nepal idą wszystkie oszczędności. Idą na sprzęt górski i idą na sprzęt fotograficzny, idą też na leki i na lekarzy. Bo w tym wieku apteczka jest już sporych rozmiarów, bo i coś na pobolewające kolano, coś na świeżo zagojone więzadło, coś na głowę, coś na katar, wreszcie coś na rozrzedzenie krwi, bo w Andach na chorobę wysokościową wystarczały liście koki, a tu trzeba będzie ratować się medycyną zachodnią. Chcę być przygotowana najlepiej jak mogę, choć jednocześnie wiem, że się nie da, że niespodziewanego zawsze trzeba się spodziewać. Niemniej jednak inwestuję w porządne, ciepłe ubrania. Od stóp do głów będę odziana w wełnę merynosa, dosłownie, bo i czapkę i skarpety mam z nowozelandzkich baranów. W nocy natomiast od stóp do głów grzać będzie mnie puchowy śpiworek NorthFace’a. Niby dużą część Andów schodziłam zaopatrzona w znacznie tańszy sprzęt z ulubionego Decathlonu, ale tam moje trekkingi trwały po 4-5 dni, a tu czekają mnie trzy tygodnie, całe 21 dni wymagającego trekkingu.
Sprzęt foto i nawet wideo
To jest oddzielny temat. Nie będę się rozpisywać, żeby nie strzelić gafy, nie palnąć jakiejś głupoty, Sprzęt mam, sprzęt jest bardzo dobry. Zdaję sobie sprawę z tego, że technicznie nie jestem geniuszem, za to emocjonalnie nadrabiam. Wszystko to waży tonę, jest milion kabli, kart, ładowarek, a i tak na bank o czymś zapomnę, czegoś zabraknie mi w kulminacyjnym momencie, choć co wieczór dopisuję nowe rzeczy do listy, budzę się w środku nocy zlana zimnym potem, z uczuciem, że o czymś zapomniałam. A potem sobie przypominam, że przecież to ma być przyjemność, że przecież jadę spełniać marzenie.
Jestem więc w miarę gotowa i to musi wystarczyć.