W cieniu Everestu – Proces wydawniczy
Bardzo myliłam się, gdy pod koniec maja, oddając książkę, sądziłam, że na tym moja praca się kończy. Teraz mam wrażenie, że to nie pisanie było najtrudniejsze, a późniejszy proces wydawniczy. To była walka o książkę.
Redakcja
Nie wiedziałam, na czym polega redakcja, nie wiedziałam, czego mam się spodziewać, nie rozumiałam, dlaczego cokolwiek trzeba zmieniać. To było dla mnie trudne.
Gdy skończyłam pisać, tekst został wysłany do redaktorki. Przesyłałyśmy go do siebie kilkadziesiąt razy. Najpierw ona ze swoimi uwagami i zmianami, potem ja z moimi odpowiedziami na zmiany; z którymi się zgadzałam, które były świetnym pomysłem, i z którymi się nie zgadzałam. Te komentarze bywały bardzo emocjonalne, jak „Nigdy w życiu.”, „Nie ma mowy.” „To nie jestem ja.”, czasem z pięcioma wykrzyknikami. Potem redaktorka ze swoimi komentarzami do moich, co może wrócić do wersji pierwotnej, co będzie forsować, potem znów ja, na co mogę się ostatecznie zgodzić, na co jednak nie mogę. Czasem w komentarzach nie dało się już dojść do porozumienia, więc dzwoniłyśmy do siebie i na spokojnie ustalałyśmy ostateczną wersję. Z maila na mail uwag było coraz mniej, aż w końcu nam się udało. W setnym podkatalogu „tekst po redakcji naj naj naj naj (…) najostateczniejszy znalazła się wersja, która następnie trafiła do korektorki.
Korekta
I znów przesyłanie do siebie tekstu wiele razy. Nie byłam w stanie nie sprawdzić każdego postawionego lub usuniętego przecinka, kropki i wykrzyknika. Nawet najdrobniejsza zmiana może zmienić sens zdania, a tylko ja wiem, jaki sens powinno mieć każde zdanie. Poza tym to moja książka, a ja muszę mieć nad nią pełną kontrolę.
Po korekcie, gdy tekst był już gotowy, przyszła kolej na skład, ale do składu musiałam jeszcze wybrać zdjęcia.
Zdjęcia
Z projektu przywiozłam około 6 tyś. zdjęć. Pierwsza selekcja była prosta, wyrzucam wszystkie nieudane zdjęcia. Wybór portretów też był łatwy, bo każdemu modelowi zrobiłam maksymalnie kilkanaście ujęć. Wiedziałam, które znajdą się w książce. Pogubiłam się w wyborze zdjęć reportażowych. Nie miałam pojęcia, które są ważne, które nieważne, za dużo razy na nie patrzyłam, nie byłam obiektywna. Potrzebowałam pomocy. O pomoc poprosiłam Krzysztofa, który zawodowo zajmuje się składaniem zinów.
– Jeśli opisujesz kubek kawy, to wcale nie musisz tego kubka kawy pokazywać. – powiedział Krzysztof podczas naszego spotkania, notabene przy kawie. Niby takie oczywiste, a jak bardzo pomocne. Krzysztof pomógł też w dalszej selekcji.
Potrzebowałam też pomocy w przygotowaniu zdjęć. Bo do książki zdjęcia przygotowuje się zupełnie inaczej, pod konkretny papier, pod druk offsetowy, który robi się w CMYKu. Do tego trzeba na komputer pobrać odpowiednie profile kolorystyczne, skalibrować monitor, zmienić ustawienia Photoshopa, w którym obrabiam zdjęcia. Znów zawrót głowy. W tym z kolei pomogła Agata. Bo ja nie znoszę czytania instrukcji obsługi, zmieniania skomplikowanych ustawień, ja wolę się bawić zdjęciami.
Skład
Czyli złożenie zdjęć i tekstu w książkę. Musiałam zdecydować, gdzie w tekście znajdą się zdjęcia. Wcześniej z wydawnictwa dostałam wytyczne, ile mniej więcej tych zdjęć ma być w książce. Potem składaczka (tak, jest ktoś taki jak składacz) wkomponowywała zdjęcia w tekst. I znów kilkanaście wymian maili z pdfem z komentarzami, co do siebie pasuje, co nie pasuje, co trzeba przestawić, przesunąć albo wywalić. Stykówka na ostatnich stronach była pomysłem Krzysztofa i jestem mu za ten pomysł ogromnie wdzięczna. To świetny pomysł!
Przy składzie omawialiśmy kwestię czcionki, wielkości tekstu, koloru tytułów, śródtytułów i podtytułów. Ja mogłam wypowiedzieć się jedynie w sprawie kolorów, bo w pozostałych przypadkach wydawnictwo chciało zachować konsekwencję z innymi swoimi górskimi książkami. Wiedziałam, że kolor ma być niebieski, żeby kojarzył się z zimnem lodowca.
Wybór papieru
Co mnie podkusiło, żeby i o tym współdecydować? Pan Kamil z wydawnictwa przesłał mi milion próbek miliona papierów. Próbki papieru do tekstu i próbki papieru do zdjęć, bo najpierw plan był taki, żeby w książce były wkładki ze zdjęciami na innym papierze niż tekst. To miało pozwolić lepiej skupić się na czytaniu, zamiast co rusz rozpraszać uwagę zdjęciami. Zaczęłam przeglądać te wszystkie papiery i nic z tego nie rozumiałam, znów musiałam poprosić o pomoc znajomych. Po kilku godzinach debat nad papierami, zadzwoniłam do pana Kamila. Przekazałam mu nasze wybory, ale że może są nieco zbyt białe, pan Kamil zanotował, że papier do zdjęć taki, a do tekstu taki, że trzeba jeszcze dodać tyle a tyle procent żółtego. Zmaltretowana psychicznie wróciłam do domu. Niedługo później napisał pan Kamil.
– Pani Magdo, a ma pani Miasto Archipelag, Filipa Springera?
– No mam.
– No i jak pani się ten papier podoba?
– Podoba, nawet bardzo.
– To na takim będziemy drukować. I tekst i zdjęcia.
Może musiałam przejść przez ten proces, żeby z ulgą przyjąć tak proste rozwiązanie. Może w innym wypadku nie dałoby się mnie tak łatwo przekonać. Poza tym skoro Springer może mieć taki papier, to Lassota raczej też może.
Okładka
Walka o okładkę trwała równocześnie z walką ze składem.
Pierwsze propozycje wydawnictwa były nie do zaakceptowania. Ja się załamywałam, pan Kamil mnie uspokajał. (Pan Kamil dobrze na mnie działał, miał talent do uspokajania.) Mówił, że to normalne, że to proces, będziemy szukać czegoś, co obie strony zadowoli. Ja też mogłam powiedzieć, jak ja to widzę, wysłałam nawet swoje propozycje. I w końcu udało nam się dojść do porozumienia. Każda strona poszła na jakiś kompromis i jest okładka, którą możecie oglądać w witrynach sklepowych.
Nie musiało tak być
To wszystko wcale nie musiało wyglądać, jak wyglądało. Z końcem maja mogłam mieć wolne. Ponoć niektórzy autorzy oddają książkę i nie interesuje ich, co dalej. Ja tak nie umiem. To moja (pierwsza) książka, dziecko moje, nigdy przecież niczego tak dużego, tak ważnego nie zrobiłam, musiałam mieć nad jej wyglądem kontrolę.
Nie wiem, jak jest w innych wydawnictwach, nie wiem, jak się tam współpracuje z autorami, jak ich się tam traktuje. Ja jestem ze swojego bardzo zadowolona. Bo dali mi pełną swobodę w pisaniu, a potem pozwolili zaangażować się w każdy krok procesu wydawniczego. Żadna zmiana, nadawanie wyglądu i kształtu tej książce nie odbyły się bez mojej wiedzy i udziału. Nawet pojechałam do drukarni na Mazury, żeby zaakceptować próbne wydruki. I pewnie pluli sobie w brodę, że mi na to pozwolili, że dali mi palec, a ja wzięłam rękę. Ale gdy było trzeba powiedzieć mi jasno, żebym już nie szukała dziury w całym, napisał do mnie prezes wydawnictwa, mówiąc, że naprawdę wiedzą, co robią, że to nie jest ich pierwsza książka, żebym zaufała i już odetchnęła.
Cieszę się, że miałam nad wszystkim kontrolę, bo mogę powiedzieć, że to naprawdę jest moja książka. I ogromnie dziękuję wszystkim osobom z wydawnictwa za wspólną pracę, za ogromną cierpliwość, spokój i umiejętność uspokajania mnie. Dzięki wspólnym staraniom książka W cieniu Everestu odnosi teraz sukces.
urszula kajstura
Ogromnie się cieszę, że przeczytałam tę książkę. z kartki na kartkę coraz ciekawsza.
Dała mi niewyobrażalny do tej pory obraz obecnych wypraw na Górę Gór.
i nie tylko.
Bardzo dziękuję, Gratuluję efektu pani ciężkiej pracy.
teraz zapoznam się z Pani stroną, blogiem…..
Dała mi Pani dużo radości podczas czytania.
Dziękuję i serdecznie Panią pozdrawiam.
Magda Lassota
Bardzo mi miło i bardzo Pani dziękuję!! 🙂
Pozdrawiam!
Natalia Jakubowska
ŚWIETNA KSIĄŻKA! jESTEM W TRAKCIE I Z KAŻDĄ KOLEJNĄ STRONĄ WKRĘCAM SIĘ CORAZ BARDZIEJ 🙂
mAM NADZIEJĘ I CZEKAM Z NIECIERPLIWOŚCIĄ NA KOLEJNE KSIĄŻKI! BARDZO PRZYJEMNIE SIĘ CZYTA 🙂
Magda Lassota
Dziękuję!!! 🙂 I życzę dalszego miłego czytania 🙂