Wrażenia / Przerażenia
Do rzeczy, bo inaczej ten trekking nigdy się nie skończy.
Nie będę opisywać każdego dnia po kolei, tras, wiosek, wysokości, to wszystko można znaleźć w internecie. Powiem za to o moich wrażeniach (i przerażeniach) z życia na wysokości około 5 tysięcy metrów. Bo łącznie na tej wysokości spędzamy pięć dni.
Życie po przełęczy
Ta ostatnia przełęcz (Kongma La Pass 5535 m n.p.m.) jest dla mnie takim sprawdzianem, co to po nim już wiem, że dam radę, że dojdę tam, gdzie dojść mam według planu. Już wiem, jak tu jest, jak dbać o siebie, jak nie chorować i czuć się w miarę dobrze, bo całkiem dobrze czuć się tu po prostu nie da. Himalaje już bardziej mnie nie wystraszą. I choć rzeczywiście trekkingowo już trudniej nie będzie, bo kolejnego dnia do Base Campu pod Everestem (5364 m n.p.m.) i następnego na górę Kala Pattar (5643 m n.p.m.) docieramy bez większych problemów, to trudno będzie z kilku innych powodów.
– wysokość – choć objawów choroby wysokościowej już nie doświadczam, to cały czas towarzyszy mi spory dyskomfort. Ale to jest ryzyko wliczone, nie bez powodu na takich wysokościach ludzie nie mieszkają. Na tych kilku tysiącach metrów wszystko jest jakby trudniejsze. Chodzenie, jedzenie, mówienie. Wszystkie aktywności ogranicza się do minimum, bo zmęczenie przychodzi łatwo, tak samo jak ból i zawroty głowy. I oddech ciężko jest złapać, zwłaszcza podczas wysiłku. Trzeba przystawać, brać kilka głębszych oddechów i dopiero można iść dalej. Im dalej i wyżej, tym więcej ludzi choruje. Coraz więcej osób w jadalniach pochyla się nad zupą
czosnkową, kurczowo trzymając za głowę, bo ból robi się nie do zniesienia. W
nocy słychać wymioty, nad ranem helikoptery. Bo i noce okazują się ciężkie. W Gorakshep (5164 m n.p.m.) budzę się w środku nocy, panicznie próbując zaczerpnąć powietrza, bo chyba właśnie się duszę. Oczywiście w nocy strach ma dużo większe oczy i różne głupie myśli przychodzą do głowy. Kto wie, może to też efekt niedotlenienia mózgu. W każdym razie z lękiem, ale staram się zasnąć, mając nadzieją, że jednak rano się obudzę.
– zimno – jest koniec marca, a w Himalaje wraca zima. Nie dość, że tu normalnie jest zimno, to jeszcze to. Przez tych kilka dni właściwie nie pamiętam momentu rozluźnienia mięśni i niezaciskania zębów. To zimno himalajskie robi coś takiego z człowiekiem, że się cały kurczy, spina i w tych wszystkich warstwach puchowych i termoaktywnych ubrań udaje, że go tam w ogóle nie ma, że może, jak się mocno skupi, to jakoś wyprze to zimno z systemu. Nic nie pomaga. Ubrań już więcej nie ma. Jedyne wytchnienie to koza, w której płonie jakowa kupa. Ale i w kozie nie pali się ciągle, w końcu trzeba iść spać. W pokojach temperatura spada poniżej zera. Sam śpiwór to za mało, a ja przecież specjalnie na tę wyprawę North Face’a puchowy śpiworek sobie kupiłam, do zera stopni miał chronić. Nie chroni. Na szczęście wszystkie teahousy oferują dodatkowo kołdry i koce, więc się nimi przygniatamy i nawet można powiedzieć, że jest ciepło. Na głowie czapka, rękawiczki na dłoniach. Tylko nos marznie i tylko, żeby w nocy nie zachciało się sikać!